Trzej mężczyźni na trzech Suzuki 110 G. Wśród nich Paweł z Jarocina
Paweł Nowacki z zawodu jest mechanikiem samochodowym więc parcie na pojazdy ma w krwi. Trudno się zatem dziwić, że gdy powstał pomysł męskiego wyjazdu do Azji a konkretnie do Wietnamu na 3 tygodnie i Kambodży na tydzień, wybór środka transportu padł na motocykle. Tym to sposobem Paweł Nowacki, Krzysztof Gielniewski i Dariusz Kapuściński wybrali się 8-go lutego tego roku w podróż najpierw samochodem do stolicy, potem samolotem do Londynu, Shenzhen, Ho Chi Minh – dawnego Sajgonu i przesiedli na jednoślady. - Osobiście mam w domu 30-letnią Hondę Africa Twin RD07. Znam tę maszynę jak własną kieszeń i lubię nią podróżować ale w Wietnamie wypożyczyliśmy a właściwie kupiliśmy trzy zwinne, lekkie Suzuki 110 G z 9 KM, których u nas nie ma, bo nie spełniają norm europejskich. Dlaczego kupiliśmy? Tak było łatwiej, bo chcieliśmy na tych samych motorach przejechać całą trasę a więc i przekraczać granicę do Kambodży a to można zrobić tylko własnym pojazdem – opowiada pan Paweł.
Wyprawa budżetowa z ministrem finansów
Ważnym założeniem było nie wydać wiele pieniędzy. Postawiono sobie górna granicę 8 tys. złotych na osobę z czego najdroższym był przelot, który kosztował w obie strony 2.900 zł. Reszta poszła na wyżywienie, noclegi, pamiątki, obsługę motocykli, paliwo. Uczestnikom przydzielono poszczególne role: Dariusz Kapuściński został prezesem i był odpowiedzialny za noclegi i trasę a Krzysztof Gielniewski został zaopatrzeniowcem. Pan Paweł został ministrem finansów, czyli trzymał kasę ze wspólnymi pieniędzmi, które każdy wypłacał w tej samej sumie. Oprócz dongów w Wietnamie i riel w Kambodży, wszędzie można było płacić w dolarach. Cała trasa wyniosła ok. 5500 km z czego 1000 w deszczu i ulewie. Każdy motorek spalił ok 170 litrów paliwa w cenie 3,50 - 4,00 zł za litr. Fakt, że motorki były kupione miało plusy i minusy. Zaletą było to, że mogli przekraczać granice na tych samych pojazdach ale minusem brak serwisu, co zważywszy na fakt, że pan Paweł jest mechanikiem nie koniecznie było problemem.Pod prąd ale bezpiecznie Średnia szybkość w podróży wyniosła 42 km/h. Pod kołami mieli czteropasmówki i pobocza ale również ścieżynki z przepaścią po sąsiedzku. -Mają bardzo dobre drogi szybkiego ruchu, na których nie ma żywego ducha ale myślę, że on pobudowali je z myślą o niedalekiej przyszłości. Wietnam jest powierzchniowo trochę większy Polski ale ma 100 mln ludności. Rozwija się bardzo dynamicznie i za chwilę ludzie z tych motorków przesiądą się na samochody. Ich drogi wyglądają jak rwące rzeki, w których wodą są motorki. Wjeżdżający na ronda mają pierwszeństwo, więc ruch odbywa się bardzo powoli ale płynnie a przez to bezpiecznie chociaż z łamaniem wszelkich wyobrażalnych przepisów. Kask jest teoretycznie wymagany ale w praktyce mile widziany. Aby poczuć wiatr we włosach, trzeba te włosy najpierw mieć a do tego być bez kasku – wyjaśnia i śmieje się Paweł Nowacki.
Spektakularnie ale bajecznie - opowiada jarociniak
Aby poznać lepiej oba kraje, wybierali boczne drogi, które zawsze obyły łatwymi. Tak było w Wietnamie, gdy droga boczna okazała się ścieżynką wijącą się na wielu odcinkach wzdłuż przepaści. Według mapy Google droga/ścieżynka miała wieść przez most na rzece Sông Nho Quế, która była szersza od naszej Wisły. Problemem było to, że ten most w rzeczywistości nie istniał a zamiast niego był prom. Wybór małych motorków był bardzo słuszny, bo ciężkimi maszynami nie byłoby szansy przejechać ani tą wąską drogą ani promem, który był specyficzny. - Nasze promy, jak chociażby ten na Warcie w Czeszewie, wykorzystują siłę nurtu rzeki. W tym przypadku była to tratwa składająca się z bambusa połączonego deskami a napędem lina, do której przywiązana była całość. Obsługujący ją tubylec ciągnął za linę, co wymagało wiele siły i tym to sposobem przepłynęliśmy na drugą stronę ale niestety nie suchą stopą. Dla mnie osobiście widok zielono-brunatnej rzeki, w której odbijało się słońce, z górami na horyzoncie, był jednym z piękniejszych widoków, jakie kiedykolwiek widziałem – wspomina Paweł Nawrocki.
Nocleg za 2 dolary i uczciwość ludzi
Noclegi mieli w hotelach i hostelach, których ceny były bardzo przystępne i nie wymagały wcześniejszej rezerwacji. - Cena za nocleg w hotelu, za który u nas trzeba byłoby zapłacić ok. 200 zł od za osobę, tam kosztował 60 zł za nas wszystkich. Nieraz były to pokoje dwu- lub trzyosobowe ale nigdy nie mieliśmy problemu podzielić się na grupy. Noclegi w pobliżu wyszukiwaliśmy za pomocą internetu, co nie było problemem, gdyż tam nawet najmniejsza wioska ma internet – opowiada minister finansów wyprawy. Jeden z wietnamskich hoteli był ekstremalny pod każdym względem: nieotynkowane ściany, toaleta z beczką wody jako spłuczką, zimny prysznic również z beczki. - To był jeden z piękniejszych noclegów wśród bananowców, lian i za 2 dolary od osoby… ze śniadaniem. Tam jest mnóstwo hoteli, mnóstwo miejsc noclegowych – wspomina Paweł Nowacki. Wszędzie gdzie byli czuli się bezpiecznie a to za sprawą uczciwości mieszkańców obu krajów. - W Kambodży mieliśmy taki przypadek, że po zakwaterowaniu się poszliśmy do baru drugim końcu miasta na piwo. Wróciliśmy w nocy a kolega zostawił na krześle „nerkę” z wszystkimi swoimi dokumentami, pieniędzmi i kartami kredytowymi. Obudził się w nocy z paniką i chciał iść szukać zguby ale przecież wszystko było zamknięte. O 6.00 poleciał do właścicielki i mówi, że ma problem a ona na to, że wie i pokazała mu zdjęcie z całą zawartością „nerki”, które zrobił właściciel baru po naszym wyjściu i wstawił od razu do internetu. Kolega poczuł się jak nowo narodzony – wspomina pan Paweł.Dalsza część artykułu pod WIDEO
Na ulicy ale smacznie
Jedzenie należy do kultury każdego kraju a Wietnam i Kambodża są kulinarnie bardzo bogate i pełne nieznanych smaków. - Jedzenie było w obu krajach bardzo smaczne i podobne do siebie. Próbowaliśmy wszystkiego, co się dało i my nie mieliśmy, ku naszemu zdziwieniu, żadnych problemów żołądkowych. Bardzo rzadko jedliśmy w restauracji lecz żywiliśmy się tym, co sprzedawano za małe pieniądze w charakterystycznych wózkach stojących na poboczach ulic. Serwowano wszystkie gatunki mięsa: wołowe, drobiowe i wieprzowe w bardzo cienkich plastrach a do tego góra warzyw, specjalne sosy np. sojowy lub z ostrą chili i ryż. Ryż je się zawsze i w każdej ilości a jego zapach jest wszędzie. Pamiętam, że w południowej części Wietnamu zapach ten był szczególne intensywny i dla mnie nie koniecznie przyjemny. Dopiero, gdy go spróbowałem i przekonałem się jaki smaczny jest, przestał mi przeszkadzać. W Kambodży ryż jest wyjątkowo biały – wspomina pan Paweł. W Wietnamie, ze względu na były protektorat francuski, często podawano chrupiące bagietki: - Z Kambodży zapamiętałem charakterystyczne pierożki z baaardzo ostrym sosem chili. W obu krajach piliśmy litrami sok ze świeżo wyciśniętych owoców. Oni używają tylko tamtejszych owoców, więc soki są naprawdę intensywne i bardzo smaczne. Na tej wyprawie poznałem śmierdzący owoc, który nazywa się durian. Wyglądem przypomina podłużny arbuz z podobnymi do kolców wypustkami. W środku jest lekko beżowy i smakuje jak budyń waniliowy z dodatkiem czosnku i siarki – opowiada krzywiąc się Paweł Nowacki. Od czasu do czasu pojawiała się tęsknota za smakami z domu, więc zaopatrzeniowiec czyli Krzysztof Gielniewski, wynajdował na straganach rzadko spotykane dżemy, masło roślinne, serki topione czy makrele w puszkach. Na koniec dnia piło się piwo. Zważywszy, że lutowa temperatura sięgała 35-38 stopni, wilgotność powietrza przekraczała 80% (a pan Paweł jest ciepłolubny), piwo smakowało szczególnie dobrze. - Można było go wypić więcej niż w Polsce, bo tamtejsze piwa są słabsze od naszych i mają 3,5 - 4 % alkoholu a do tego rozlewane są po 0,3 litra. Te piwa waży się nie z ryżu lecz tradycyjnie z chmielem – relacjonuje pan Paweł i dodaje: - A propos płynów… Oni mają genialne zupy. Gotują je na bulionach z dużymi kawałkami warzywami, odrobiną mięsa, doprawiają sokiem z limonki i sosem sojowym a całość podają z makaronem ryżowym. W Wietnamie i Kambodży dba się o sjestę. - Najfajniejsze było to, że po niemal każdym posiłku, czy w chwili zmęczenia można było położyć się w hamaku, których jest wszędzie pełno. Rozwieszone między drzewami czekają na zmęczonych lub przejedzonych ludzi aby mogli na nich odpocząć – opowiada pan Paweł i pokazuje zdjęcie ze sjesty na hamaku. Cokolwiek i gdziekolwiek chce się zjeść, wszędzie trzeba używać pałeczek. -Przyznam, że to był mój pierwszy kontakt z pałeczkami ale szło mi to całkiem dobrze… nawet z małym groszkiem. Nie jestem może w tej dziedzinie mistrzem ale makaron zjem szybciej pałeczkami niż naszymi sztućcami – śmieje się Paweł Nowacki.Kapsel na pamiątkę Nie mogło obejść się bez wyprodukowania sobie na pamiątkę kapsla. Jest takie jedno jedyne miejsce na świecie w stolicy Wietnamu Hanoi na Hanoi Train Street, gdzie można zrobić to w sposób bardzo spektakularny. Uliczka jest wyjątkowo wąska. Po obu jej stronach stoją domy, w których znajdują się pełne turystów restauracje i kawiarnie oraz różnego rodzaju sklepy i punkty usługowe. Kilka razy dziennie przejeżdża tu z ogromną szybkością pociąg. Chwilę przed jego przybyciem turyści układają na szynach kapsle a po przejechaniu pociągu zbierają zgniecione pod jego kołami metalowe pamiątki. - Tor wybudowali Francuzi w 1902 roku nie wiedząc, że stanie się on taką atrakcją. No i nie mogło być inaczej – również my wyprodukowaliśmy sobie takie kapsle – śmieje się pan Paweł.
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.